Ta historia wydarzyła się w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze nie było mnie na Brytanie. Wtedy od roku dopiero miałam własną skrzynkę do wysyłania e-maili, gdzie mi tam do Brytana. Upłynęło 8 lat, myślałam już, ze nie będę o tym nic publikować, aż tu nagle Paprot zrobił nowego Brytana i każdy może, a nawet jako patriota – powinien. Jednak chciałabym uprzedzić, że historia ta nie jest przeznaczona dla czytelnika o wrażliwych nerwach.
Na Chan Tengri pojechałam wraz z wyprawą partnerską, którą namierzyłam w internecie. Jako Podlasianka nie miałam znajomych, którzy by lubili góry, więc żadne lepsze opcje mi nie przychodziły do głowy. Z innego wyjazdu znałam lidera, czyli Bogusia, znałam go od jego dobrej strony. Poza tym nie znałam nikogo. Pierwotnym celem była droga bodajże Benkina, wyceniana na rosyjskie 5b, który to cel już na miejscu został skorygowany na drogę Solomatova również za 5b, czyli klasyczną drogę od północy. Sam szczyt Chan Tengri, leżący na granicy Kirgistanu, Kazachstanu i Chin, mierzony jest dwojako: niby ma 6995m, ale na tym jeszcze 15 m czapy śnieżnej, więc w sumie 7010m. Zgodnie określany jest jako niski siedmiotysięcznik. Klasyczna droga od północy jest trudniejsza niż od południa, ale za to praktycznie pozbawiona zagrożenia lawinowego.
W domu powiedziałam, że jadę tak ogólnie to na wakacje do Moskwy. Po co mają się denerwować. Tata podwiózł mnie na pociąg do Terespola., ode mnie to rzut beretem. Wsiadłam do wagonu i zaczęła się podróż przez Rassiję, ze wszystkimi atrakcjami, które pamiętałam z ubiegłorocznej wyprawy na Elbrus, czyli pagranicznicy, wpisywanie w deklarację całego swojego dobytku, wyrywkowe kontrole bagażu i wymuszanie łapówek. Po przesiadce w Brześciu wylądowałam w przedziale z pewnym facetem, nazwijmy go Wielebnym, który miał być członkiem naszej wyprawy. Z tego etapu podróży zapamiętałam jego pięty. Pięty miał bowiem piękne, różowe, gładkie, zadbane.
Nad ranem Moskwa, dworzec białoruski. Metrem przedzieramy się na drugi koniec miasta, na lotnisko Demodedowo, gdzie czekamy na samolot. Czekamy, czekamy, 16 godzin czekamy na samolot zajebistych linii lotniczych Enkor. Samolot wygląda mało zachęcająco, w środku notorycznie stolik otwiera mi się na głowę. Do żarcia dostajemy łososia z ryżem. I dobrze, bo na lotnisku była tylko kawa z automatu, więc wygłodniałam nie na żarty. Wsunęłabym go razem z tacką. Jest mi niedobrze. Potem jeszcze tylko kilkugodzinne oczekiwanie na przesiadkę na lotnisku w Czeliabińsku, tradycyjne przetrzepywanie plecaków i śpię z wyciągniętymi nogami w kolejnym samolocie. Budzę się przy podchodzeniu do lądowania. Biszkek.
Trzy dni tu jechaliśmy. Podróż mnie tak zmordowała, że nie miałam siły na akcje towarzyskie. Dopiero teraz, w hotelu w Biszkeku, gdzie grzyb straszy ze ściany, poznaję bliżej moich współspaczy. Ekipa dziewięcioosobowa. Oprócz mnie i Bogusia jest Agnieszka i Andrzej Kołodziejczyk z Warszawy (małżeństwo), Marcin Woźniak „Eddie” z Poznania, Wielebny Zbigniew o pięknych piętach i troje Finów. Pija i Teppu są trochę starsi, tak koło trzydziestki, mądre głowy i mówią o wiele lepiej po angielsku, dlatego czasem ich nie rozumiem. Natomiast Matti, dziewiętnastolatek zawieszony gdzieś między szkołą średnią a wojskiem, mówi po angielsku mniej więcej tak samo jak ja, w związku z tym kontakt między nami jest ot, w sam raz, bez zbędnych ozdobników. Ja mam 23 lata i jesteśmy najmłodsi w grupie.
Czeka nas jeszcze kawał drogi. Wynajmujemy busa z kierowcą i jedziemy hen hen na wschód. Trzęsie, że można dostać epilepsji. Asfaltu już nie ma, są żwirówki. Po obu stronach siedzą tubylcy i sprzedają arbuzy, a coś tędy przejeżdża może kilka razy na dzień. Upał jest nieznośny. Po drodze zatrzymujemy się nad jeziorem Isyk-kul na moczenie dupy. Woda przyjemna, głęboko, po drugiej stronie jeziora zaśnieżone szczyty… Fini chcą pływać nago, ale dochodzą do wniosku że jednak nie wypada.
Suszymy gatki i z powrotem do busa. Na kupie worków zrobiłam sobie łóżko. Pod koniec drogi łapie nas burza, jakby piaskowa. Wysiadamy w wojskowej bazie śmigłowca, wszyscy żołnierze o tej porze dnia są tu najebani, jest zimno, wiatr jest powalający, wyciągam tani syntetyczny sweter, który występuje w niniejszej opowieści w roli kurtki puchowej, rozbijamy namioty. Wchodzę do śpiwora z makro za 150zł. Marznę już tu, na ponad 2000m, co będzie wyżej?! Jest noc i nic nie widać, ale czuję, że to nieprzyjemne miejsce. Ogarnia mnie niemrawość i melancholia. Chce mi się płakać, ale nie płaczę. Będzie jeszcze okazja…
Tak, ciuchy mam chujowe. Zero puchu za wyjątkiem łapawic. Mam spodnie i kurtkę z goreteksu, choć nie ciepłe, to jednak jest coś, a także pożyczony brzydki byle jaki polar ze spodniami i wspomniany bardzo niewyjściowy, ale za to własny syntetyczny sweter. Hitem sezonu pod Chan Tengri są moje pożyczone okulary „przyciemniane” z bazarku za 20 złotych. Czapkę mam dla odmiany zajebaną od współlokatorki, czyli taki zwyczajny zestaw na jesienne Tatry. Trochę mi się dupa marszczy jak o tym wszystkim myślę, ale to nic, powinnam jakoś dać sobie radę. Rok temu przez 2 tygodnie spałam pod Prijutem w namiocie w One kg bag Campusa, to i teraz dam radę. Ba! Nawet jedne moje kalesraki są pożyczone. Ale za to jestem tutaj, a to już jest coś, to już jest coś!
Nad ranem budzę się w lepszym humorze. Dziś wielki dzień. Dziś będę leciała śmigłowcem. Bardzo lubię latać, a śmigłowcem i ponad górami to dla mnie nie lada przeżycie. ładujemy nasze graty do niebieskiego „Kirgistanu”. Atmosfera prawie patetyczna. Startujemy, huk, jest pięknie, ale potem byłam trochę rozczarowana rzeźbą gór: są to takie łagodne pagóry, stopniowo pokrywające się śniegiem. Kształty wyostrzają się dopiero w pobliżu naszej bazy na Inylczku Północnym. Lądujemy, a ja ciągle nie wiem który to Chan, bo jest w chmurach.
W bazie jako bezpartyjna zostaję przydzielona do namiotu razem z Bogusiem i Wielebnym. Urządzamy nasz domek. Poprawiamy podest, ładujemy pod niego na lodową półkę zapas kiełbasy i jajek. W moim kącie namiotu urządzam sobie apartament – układam moje ciuchy na 2 kupkach, ścielę mój ekstra śpiwór z makro, przy wyjściu chowam pod karimatę Mój Kochany Pamiętniczku. Potem jest czas na odwiedziny u sąsiadów i wspólne gotowanie. Po obiedzie Wielebny wyciąga brewiarz, ponieważ jest prawdziwym księdzem. Podczas wypraw do kranika po wodę zaczyna mi siadać tempo. Mam też zaczerwienione oczy, choć noszę przecież moje superglasy z bazarku. Czuję wysokość. To już w końcu 4000 metrów. Potem nadchodzi czas na tradycyjne mdłości i sraczkę. Zapoznaję się z atmosferą bazowego kibelka urządzonego w stylu na „skijumpera”. Pływają w nim tylko same takie luźne sraki w kolorach tęczy i stoi kolejka.
Na drugi dzień kiepska pogoda. Niemniej jednak dwoje (lub troje) naszych wyrusza do jedynki. Ja żałuję, że nie poinformowano mnie o tym wyjściu i że nie mogę już do nich dołączyć. Denerwuję się, bo nie chcę stracić cennego dnia w głupiej bazie. Boguś mówi, żebym wyluzowała, że w taką pogodę nie opłaca się ruszać dupy z nory. Wielebny natomiast działa mi na nerwy. Radzi mi, żebym poszła do obozowego lekarza na badanie krwi, bo na pewno mam bardzo słabe wyniki, a najlepiej, to żebym jeszcze kilka dni poleżała w bazie, kiedy oni będą zakładać obozy i dbała o swój organizm. Może po prostu Wielebnemu nie może pomieścić się w głowie jak to się stało, że razem w nim w wyprawie bierze udział jakaś tam kobieta. Przecież kobiety są z natury słabe i przeznaczone do gotowania. Powinnam więc zabrać się za gary albo szydełkowanie. A może mówi tak ze względu na moje superszturmowe ciuchy? Czekaj no ty, ja ci jeszcze pokażę ile one są warte! W końcu Boguś znowu daje mi na wyluzowanie, mówi, żebym poszła i zrobiła księdzu po brodzie „tirli tirli” i że wszystko będzie dobrze.
Komitywę zawiązuję natomiast z drugą Agnieszką, która przyjechała tu ze swoim mężem Andrzejem. Chodzę do niej do namiotu, żeby z nią pogadać o jakichś normalnych rzeczach, bo z tymi tu to nie można.
Następnego dnia w końcu wychodzimy. Najpierw 2 (a może 4?) km połogo przez lodowiec. Trudność jednak leży w przeskakiwaniu szczelin wypełnionych lodowatą wodą. Mają tak 1,5m szerokości i obślizłe brzegi. Nie asekurujemy się. Chłopcy skaczą z rozbiegu. Ale ja zawsze byłam dupą na W-Fie i każdy skok z rozbiegu musiałam spalić, więc teraz na wszelki wypadek skaczę z miejsca. Potem lodowiec zamienia się w zbocze. Czuję się jakbym miała skrzydła. 2 lata przygotowań przynoszą owoce. Jeszcze 600m podejścia i obóz pierwszy.
W tym obozie było mało miejsca i w zasadzie wszyscy widzeli wszystkich. Nie wypadało sikać na śnieg, bo braliśmy stamtąd wszędzie śnieg na wodę. Żeby się więc wysiusiać, to trzeba było zejść do takiego urwiska. Ja nie powiem, ale to bylo prawdziwe wspinanie. Sikać się idzie bez raków, więc można się spierdolić. Ciężko było znaleźć miejsce w miarę stojące albo kucające. Cały dzień w uprzęży, siusiu nie można, a jak w końcu można to w stresie. Ale za to widoki przy tym… Doprawdy, można się rozmarzyć.
Namiot dzielę z Bogusiem i Mattim. Do późnej nocy podjadamy kiełbasę. Jest mi raźno, bo chłopcy są śmieszni, ale całą noc kręcę się i wiercę, bo marznę. Och, żeby oni byli tak ciepli, jak są zabawni… Śpię we wszystkim co mam. Słyszałam, że to niedobrze, że tak się nie rozgrzeję, ale z moich eksperymentów wynika, że w żaden inny sposób też się nie rozgrzeję. W końcu udaje mi się wepchać dwie nogi razem do jednej nogawki goretexowych spodni i zasypiam.
Budzę się cała w emocjonalnej sraczce. Chcę lecieć do drugiego obozu, już teraz, zaraz. Boguś znów daje mi na wstrzymanie: „Stare lisy późno z nor wychodzą i kity nie moczą”. No i faktycznie – o 10 droga była przetorowana.
Matti narzuca szalone tempo, ja za nim. Idzie nam się bardzo dobrze, jak na stan naszej aklimatyzacji. Do drugiego obozu na 5500m docieramy po 5 godzinach i padamy w śnieg. Kręci mi się w głowie. Czuję się jak na haju, no nieźle.. Po kilkudziesięciu minutach odpoczynku, podczas którego męczy mnie coś na kształt kaca, decydujemy się za zejście, bo zrobiła się już głupawa. Za bardzo zapierdalaliśmy na podejściu, żeby teraz móc tu bezpiecznie spędzić noc. Jeszcze tego samego dnia docieramy do bazy. Kolejny dzień to masowanie zakwasów na łydkach, bo droga do dwójki to podejście non stop na przednich zębach raków.
Aha. Kwestie techniczne. Sranie w dwójce to był luksus. Opłacało się trzymać. Przez cały dzień podejścia nie było ani jednego miejsca, gdzie możnaby zdjąć uprząż, a tu? Pełna cywilizacja: kibel w śniegu oznaczony chorągiewkami. No taki kibel-iglo, tylko bez dachu. Wiało w dupę i od razu zamarzało. (…) (…)
W bazie nic specjalnego, sranie w banie, hocki klocki i w końcu podchodzimy znowu. W 2ce pogoda byla pod psem, więc jeden dzień tam przeleżeliśmy, a potem Matti poczuł się źle i musiał zejść do bazy, a ja dołączyłam do Bogusia. No i poszliśmy na ten zwornik Czapajewa, nie mam zdjęć z drogi, ale powiem tyle, że było stromo i trochę trudno i jeszcze że sypały się kamienie na głowę. Na piku położyłam się plackiem na śniegu, żeby złapać parę głębszych oddechów. Tam czekał na swojego klienta kazachski przewodnik Sasza, który poczęstował mnie ciasteczkami, jak zjadłam jedno, to następnym i tak dalej, aż w końcu wczęstował we mnie wszystkie swoje ciastka i siedział zadowolony, ja również. Namiot rozbiliśmy dokładnie na piku zwornika (6200m) Tej nocy spać się nie dało. W dwójce mnie już głowa nie bolała, ale na piku, czyli w IIIcim obozie to była teraz moja granica wysokości i napierdał mi ŁEB strasznie. Padał śnieg. Namiot zrobił się taki maciupeńki, nie było powietrza i bałam się, że się porwie ten namiot pod ciężarem śniegu…. Spuchłam, wzięłam 2 aspiryny, puls miałam wysoki, oj było ciężko. Jak się tylko rozjaśniło, to zjechaliśmy do bazy.
Kiedy zeszłam do bazy, to cała zrelaksowana biegałam po mostku nad szczeliną. I tam biegałam, biegałam w sandałkach, aż pewnego razu na mostku mijałam się z przystojnym facetem, obejrzałam się za nim i w tej chwili noga mi wpadła w dziurę w moście i się wykręciła w kolanie. Spuchła jak bańka i przybrała pąsowe odcienie.A ten facet w dodatku nie zwrócił na mnie uwagi…
Poszłam do lodowcowego wracza. Dał mi jakieś pigułki i zaczął grubą igłą wyciągać żółty płyn z kolana. Nie pozwolil mi iść w góry, bo – zdorowi idą na Chana, a wracają z balezniami, to z czym ja wrócę jak ja z baleznią pójdę? Za to zalecał mi picie wódki, jako że od czegoś takiego łatwo o zakażenie w zębie czy w nosie czy nie wiem o co tam chodzilo mu, a spirt odkarza. Nawet polecał się, że tanio sprzeda mi alkohol, o ile dobrze go zrozumiałam. Dał mi również antybiotyk, który miałam brać przez kilka dni. Ogólnie zrobił na mnie dobre wrażenie. Wizyta w tym jakże nazdwyczajnym gabinecie zabiegowym kosztowała 30 dolców.
Ale ostatecznie usiedziałam w miejscu tylko dwa dni i poszłam, tym razem na szczyt. Noga bolała dalej jak szłam, tyle że ja teraz starałam się nie zdejmować kalesraków, żeby na nią nie patrzeć. Zrobiła się ciemno śliwkowa i ledwo się mieściła do buta. Szłam zaledwie nieco wolniej niż poprzednio, ale ciągle jeszcze szybko.
Matti i Pija niestety się pochorowali na poważnie, więc tym razem nie mogłam wchodzić z Mattim. Znów stałam się bezpartyjna, a w przydziale przypadł mi Rumun. Rumun Theo przyjechał z rumuńską wyprawą, ale jeden po drugim, wszyscy jego kompani dawali dupy, aż został tylko on jeden, więc dołączył do nas. Sprawiał dobre wrażenie, ale niestety nie mógł mi w tym psychicznie ciężkim dniu, jakim był dla mnie dzień podejścia do jedynki, zapewnić wystarczającego komfortu psychicznego: nie dało się mu opowiedzieć co leżało na sercu, ani poplotkować, ani poczuć się jak wśród swoich. Zrobiło mi się jakoś tak smutno, tak samotnie na duszy. Boguś zazwyczaj umiał mnie rozśmieszyć do łez, ale bywały też chwile, kiedy zasmucał mnie do łez poprzez swoje grubiaństwo i to był niestety jeden z takich dni. Ale nie chciałabym zwalać wszystkiego na Bogusia. Opadła mnie po prostu taka nieopisana melancholia, że tylko usiąść i płakać i tak też zrobiłam. Siedziałam przed naszym namiotem i głośno zanosiłam się płaczem, smarkałam i pochlipywałam. Biedny Rumun siedział koło mnie dosłownie przerażony i nic nie rozumiejący. Potem poprosiłam go, żeby mi poopowiadał jak był mały i on opowiadał mi jak w Bukareszcie była wojna i on jako dziecko bawił się w gruzach. Jakoś zasnęłam. Drugiego wieczora z Rumunem już nie wyłam, ale czułam się mocno poirytowana jakimiś drobiazgami, a on, co by nie mówił, jak by się nie gimnastykował, to mi działał niestety tylko jeszcze bardziej na nerwy, czego oczywiście w miarę możliwości starałam się mu nie okazywać.
III obóz przenieśliśmy na przełęcz, czyli zeszliśmy 300m poniżej zwornika Czapajewa. na 5800 czy 5900 jakoś. Spędziliśmy tam dzień dla aklimatyzacji jeszcze. Było tam wykurwiście/bardzo pięknie.
Następnego dnia, na wysokości ok. 6200m, na małym wypłaszczeniu założyliśmy jeszcze jeden obóz. Było nas sześcioro: ja, Marcin, Rumun, Boguś, Andrzej i Wielebny, a więc 2 namioty. Nie wiem dlaczego tak. Nie wiem dlaczego Boguś nie dał nam od razu iść na szczyt. Z przełęczy jest to wkaszalne. Pogoda była świetna. Na szczęście następnego dnia pogoda równie nieustępliwie nie pogorszczyła się i w związku z tym atak szczytowy musiał już nastąpić.
Rano nieoczekiwanie zdarzył się pewien incydent, a właściwie to tylko mi się przydarzył… Ot, babska przypadłość, nie do przewidzenia, o wiele za wcześnie, może z nadmiernego fizycznego wysiłku. Nie byłam niestety na to przygotowana…Tutaj wkleję gwiazdkę, o taką : *, to znaczy: jeśli kto jest ciekawy jak to rozegrałam, proszę pytać na osobności, koniecznie najpierw proszę nalać mi wódki.
I rozwiązał się nagle problem Rumuna. Dziś wydawał mi się nawet sympatyczny.
Ale najpierw opowiem jak mi się spało. Dobrze. Miałam ten chujowy śpiworek z makro, więc dostałam specjalne miejsce w środku – między Marcinem a Bogusiem. Marcin nazywał mnie w żartach pasożytem energetycznym, było nawet śmiesznie. Gotowaliśmy od 4 godziny, ja w tajemnicy byłam już cała obolała, a Bogunio ciosał mi kołki na głowie, bo mu kaszka nie podeszła. Jego dziewczyna to pewnie leży cały dzień pod pierzyną jak ma okres, on sam jakby dostał okres to pewnie kazałby się stąd wieźć śmigłowcem do szpitala, a ja idę zaraz zdobywać siedmiotysięcznik.
Koło 7 rano nakładałam raki. Było cholernie zimno, ale pogoda ładna równie cholernie, choć do nas słońce nie docierało – zachodnie żebro. Miałam spręża, szłam myśląc niewiele, to chyba dzięki pozytywnym hormonom, w jakie wyposażyła mnie tego dnia matka natura. Miałam swój makabryczny sekret. Wyobrażałam sobie co pomyślą sobie ci wszyscy faceci, którzy po moich śladach odejdą na stronę. Że co za cholerna jatka tu miała miejsce?! Przecież czegoś tak prozaicznego nikt się tu nie spodziewa. Do diabła! Przecież tu nie ma kobiet, tu są tylko bezpłciowe tłumoki!… Purpura kontrastowała niezwykle pięknie na tle białoczarnego krajobrazu i to właśnie ten widok zapadł mi z całej wyprawy najbardziej. Że też nie zrobiłam zdjęcia… Wielu z Was może się oburzać, że opisuję takie rzeczy, ale to nie jest moja wina, że dokładnie tak strasznie było naprawdę. Na tej wysokości fizjologia jest przygodą samą w sobie.
Uczucia żywiłam same pozytywne, do siebie samej i wszystkich innych ludzi na świecie. Przez cały dzień szliśmy każdy swoim tempem i mnie ta samotność uskrzydlała. Nie czułam zmęczenia. Podejście było cudowne, choć niełatwe. Bez poręczówek by było nieco ekstremalnie tam. Piękny żółty marmur, przeważnie teren mikstowy, raki chrobotają o skałę, mróz aż trzeszczy. Tuż przed szczytem postanowiłam się zatrzymać. Problemem był Rumun, który miał oczojebnie pomarańczowe buty i koniecznie chciał iść dokładnie o krok przede mną, ani nie dawał się wyprzedzić, ani nie chciał przyspieszyć, dżentelmen taki, a ja dostawałam oczopląsu. Czas był dobry, postanowiłam sobie przycupnąć i przeczekać, aż się oddali. Zjadłam zamarzniętego batonika, raczej z rozsądku niż głodu. Tego dnia mój jedyny posiłek, jak i w niektóre inne dni. Ale faktycznie to przez te 2 tygodnie w górach przytyłam 5 kg, co stanowiło ponad 9% mojej wagi. Nie wiem jakim cudem. Może to taki górski efekt jojo: 3 dni nie jem nic, a jak trzeba dzień posiedzieć w namiocie to od razu karton krówek. Wiecie na pewno co mam na myśli… O nodze już zupełnie zapomniałam, nie martwiłam się nią, w ogóle niczym się nie martwiłam. Popadłam w taki rzadki stan totalnej euforii, ale nie żeby całkiem zgłupieć, nie. Myślałam trzeźwo, ale czułam się taka bez skazy szczęśliwa, wszechmogąca, niezależna i po prostu bardzo dobra, w każdym znaczeniu. Zrobiłam kilka zdjęć:
Na szczycie czekali już Marcin, Boguś i oczywiście Rumun. Było chyba jakoś po drugiej, może wpół do trzeciej. Zrobiliśmy kilka fotek, żadna super, żadnych triumfalnych gestów, u mnie nawet nie widać trójnoga, przy którym wszyscy się focą, nawet nie mam zdjęcia sama, mam tylko z Rumunem. Widać jest on moim przeznaczeniem. A potem zrobiło mi się okropnie zimno, nie mogłam powstrzymać szczękania zębami. Boguś dał mi swoją niepotrzebną kurtkę goretexową do przykrycia, bo sam wchodził w kombinezonie puchowym. Może to już wysokość dawała znać o sobie, czas najwyższy na ziu w dół, znów każdy swoim tempem. Przed zmrokiem byliśmy w namiocie. Około północy ze szczytu do namiotu zeszli też Andrzej i Wielebny, już w śnieżycy. Przymroziłam palca u chorej nogi, mimo że miałam rozgrzewacze chemiczne w butach odziedziczone po chorym Mattim.
Następnego dnia schodziłam do bazy, nie pamiętam już czy sama, czy z kimś. Pamiętam, że przy wejściu do bazy Teppu poczęstował mnie ciasteczkami. To bardzo miło z jego strony, od razu wkosiłam mu pół pudełka. Następnego dnia usłyszałam w mesie miłe słowo od Leny, która tam pracowała, a także od przewodnika Saszy, który powiedział mi mianowicie taką wróżbę, że mój przyszły mąż będzie musiał być silny jak Chan. Wracz nie komentował tego wejścia, przynajmniej nie przy mnie…
W górach około 15 sierpnia zawitała polska złota jesień. Słońce w bazie już tak nie grzało, śniegu po nocy zostawało coraz więcej, dzień krótszy, gdzieś pochowały się ptaszyska. Potem helikopter i Kirgizja, gorące źródła, ogniska, w wiosce na campingu powódź, kirgiskie dicho, sielanka. Oczywiście najważniejszy jest Isyk-kul, lato się już kończy, a my ostatnio mieliśmy tylko zimę, więc… Proszę Państwa, oto kuchnia kirgiska z regionu Isyk-kul:

W Biszkeku wybraliśmy się całą szóstką do klubu erotycznego. Ja, Aga i Wielebny też. Finów już nie było, a szkoda. No więc tam na stołach tańczyły skośne i europejskie, rude, blondi i czarne, wypinały tyłki po kasę, do mnie nie wypinały, ale do chłopaków tak. Przy piwie w burdelu zrobiliśmy sobie więc taki oryginalny wieczorek pożegnalny.
Po powrocie do Polski pierwszą rzeczą, którą sobie kupiłam, była kurtka puchowa, a drugą śpiwór puchowy. Niestety do tej pory te rzeczy nie spały w namiocie w wysokich górach, ale przydają mi się na tarasie na leżaczku. Dokupiłam sobie jeszcze botki puchowe, mały w nich śmiga, sięgają mu po… Moja rodzina do tej pory się nie dowiedziała, że nie byłam na wakacjach w Moskwie.
laura_palmer