Serwis wspinaczkowy tworzony przez łojantów dla łojantów

Gerard Kowalski – wspomnienia

Robert Nejman

Warszawa, 19.04.2013

Należę do tych, którzy mieli szczęście osobiście poznać Gerarda. Bo to naprawdę było szczęście znać osobiście tego niepozornego, zawsze uśmiechniętego, otwartego na ludzi, uczynnego i przyjaznego człowieka. Mam to szczęście, że mogłem nazywać Go swoim Przyjacielem. Takich ludzi, spotyka się w życiu bardzo rzadko.

Wojenne losy spowodowały, że stał się warszawiako – krakowiakiem. Mimo 25-30 letniej różnicy wieku, przyjaźnił się z wieloma młodymi wspinaczami zarówno z Krakowa jak i z Warszawy i stanowił swoisty łącznik pomiędzy tymi środowiskami. A tej różnicy wieku właściwie zupełnie się nie czuło. Był tak młody duchem, że po prostu był jednym z nas. A jednocześnie, czasami czuł się w obowiązku aby wspomagać nas swoim doświadczeniem życiowym. Wtedy stawał się jakby naszym duchowym ojcem. Swoją osobę zawsze stawiał na dalekim miejscu, swoje bardzo skromne potrzeby zawsze gdzieś na końcu.

Pomimo, że zaczął się wspinać mając 41 lat i pomimo pozostałości po przebytej w dzieciństwie chorobie, bardzo szybko wspiął się na wysoki jak na tamte czasy poziom. Wspinanie niezmiernie go cieszyło w każdej formie. Zarówno na drogach łatwych jak i trudnych. Nie lubił marnować czasu w skałach i każdego spędzonego tam dnia starał się przejść jak najwięcej dróg. Dużo wspinał się po łatwych drogach na żywca. Czasami wpędzał się tym w trudne, a zabawne po szczęśliwym zakończeniu  sytuacje. Jak np. podczas wejścia (i zejścia) bez asekuracji na Iglicę w Będkowskiej. Albo gdy kiedyś w większej grupie przeczekiwaliśmy deszcz pod Filarem Pokutników w Bolechowickiej, stwierdził że nie można marnować czasu i zaatakował piątkowy kominek po drugiej stronie dolinki. Wtedy skończyło się to szybką akcją ratunkową i rzucaniem liny z góry.

Zaciecie_Dieski_Gerard

Gerard Kowalski, Zacięcie Dieski (VII-)  Galeria Osterwy (fot. J. Ostaszewski)

Zawsze, kiedy przyjeżdżałem do Krakowa, swoje pierwsze kroki kierowałem na ul. Daszyńskiego, a Gerard był gotów porzucić inne sprawy i jechać w skały. Zawsze też znajdował się u niego kąt, żeby przenocować wspinaczy z jego rodzinnej Warszawy. Wieczorami schodzili się tam łojanci z Krakowa, a najczęściej Piotrek „Szalony” Korczak.  Piliśmy tanie wina i gadaliśmy nie tylko o wspinaniu. Pamiętam, że Piotrek trochę wykorzystywał Gerarda nie tylko do asekurowania na swoich trudnych projektach, ale też np. do rozciągania nowych butów. I Gerard cały dzień z nieodłącznym uśmiechem chodził po domu w nowych, ciasnych Borealach Szalonego. Zresztą wszyscy go wykorzystywaliśmy, a on zawsze gotów był odłożyć swoje plany wspinaczkowe, żeby kogoś asekurować na jakiejś życiówce.

Uwielbiał też wspinanie w Tatrach. Jadąc na tabor, zawsze miał tylko mały plecaczek z minimalną ilością rzeczy. Cały dzień potrafił się zadowalać garścią prażonych płatków owsianych i mawiał, że dużo jeść to musimy my młodzi, a jemu wystarczy cokolwiek.

Poprad_Gerard

Gerard w Popradzie (fot. J. Ostaszewski)

W niesamowity sposób potrafił motywować. Kiedyś zadeklarował, że funduje symboliczną flaszkę alpagi (tanie wino z SO2) dla pierwszego warszawiaka, który poprowadzi Freneya na Zakrzówku. Mało brakowało aby sam stał się tym pierwszym warszawiakiem. Jesienią, przed feralnym sezonem zimowym 87/88 już niewiele mu brakowało. Cały czas podnosił swój poziom wspinaczkowy, ale przede wszystkim cieszył się każdym dniem spędzonym z przyjaciółmi w skałach czy Tatrach.

Trochę żałował, że nie trafił w odpowiednim czasie na swoją epokę wspinaczkową. Opowiadał jak jeszcze w czasach turystycznych, idąc na Rysy, obserwował wspinaczy na Kazalnicy. Jak wracał, owi wspinacze byli niewiele wyżej. Wtedy stwierdził, że taka zabawa to nie dla niego. Dopiero rewolucja klasycznego wspinania spowodowała, że znalazł właściwe sobie miejsce. Raczej nie był zwolennikiem wyrafinowanego sprzętu, którego zresztą miał bardzo mało. Pamiętam, że bardzo się bał jak doszliśmy do zjazdu na Sprężynie na Kotle Kazalnicy. Już lepiej się czuł wspinając się bez asekuracji, wtedy wszystko zależało od niego.

13 stycznia 1988 podczas zejścia z Giewontu, na wylodzonym stoku ponad Doliną Małej Łąki, oddał swój czekan przygodnej turystce. We właściwy sobie sposób, stwierdził, że jej się bardziej przyda, a on jakoś sobie poradzi. Gdy stracił równowagę, nie miał już jak się zatrzymać.

Wciąż nie mogę uwierzyć, że to już ćwierć wieku jak nie ma Cię wśród nas Przyjacielu.

Gerard_Kowalski_grob

Grób Gerarda na cmentarzu Wilanowskim (fot. R. Nejman)