Szczyt Aconcagua 8 marca 1934 – Konstanty Narkiewicz-Jodko, Stefan Osiecki i Stefan Daszyński. Fot. Wiktor Ostrowski
Share
Józef Nyka w Głosie Seniora opublikował bardzo ciekawy tekst o tym jak dziś odbierani jesteśmy na zachodzie. Zachęcamy do lektury, która powinna być obowiązkowa zwłaszcza dla władz PZA. Walny zjazd coraz bliżej, może warto poświęcić trochę czasu na dyskusję nad zagadnieniami poruszanymi przez Józefa Nykę?
Z prośbą o uwagi otrzymałem ostatnio z Francji dwa „polskie” rozdziały do przygotowanej do druku książki o alpinizmie. Autor nie zna polskiego i jego główne źródła to portale internetowe oraz dzieła pań Gertrude Reinisch (GS 07/1998) i Bernadette McDonald. Z przysłanych tekstów dowiadujemy się więc, że w „złotych latach” polskiego himalaizmu nasi alpiniści w swoich śmiałych zrywach motywowani byli potrzebą wyrwania się choć na trochę z jarzma komunizmu, a panującej w kraju nędzy zawdzięczali hart i odporność na wszelkie górskie opresje. W góry i za granicę wypychała ich nie ich pasja górska i to, „że góry są”, lecz przede wszystkim łaknienie wolności (freedom climbers). Na szczęście udało im się przekonać reżim, że sukcesy górskie to ważna promocja socjalizmu, władze zgadzały się więc na wyjazdy, a nawet nie skąpiły na nie grosza. To, czego brakowało do dopięcia budżetu wypraw, kandydaci dorabiali malowaniem śląskich kominów, co jako zarobkowy proceder miało być wynalazkiem Kukuczki. Niebłahy udział w finansowaniu wypraw miały też przemyt i nielegalny handel. „Ten regularny szmugiel polscy alpiniści rozwinęli do mistrzostwa, co kasę wypraw znacząco dopełniało.” Największe problemy wiązały się z uzyskaniem zezwoleń na wyjazd. Żeby jednak odetchnąć powietrzem utraconej swobody, alpiniści szli wobec reżimu na mało chlubne uległości. A więc coś za coś: w raportach z wypraw trzeba było obowiązkowo wychwalać lewicowy ustrój i walory socjalistycznego sportu, a wielu z wyjeżdżających – choć z wewnętrznym oporem – zgadzało się na współpracę z UB i szpiegowanie tak kolegów, jak i alpinistów za granicą.
Tak w wielkim skrócie w oczach westmana wygląda obraz polskiego alpinizmu, takie miało też być faktyczne podłoże zdumiewających polskich sukcesów.
Z tej wizji jasno wynika, że gdyby nie era komunizmu w naszym kraju – paradoksalnie dla alpinizmu protekcyjnego – brakowałoby koniecznej motywacji, a rozpieszczeni komfortem ludzie nie mieliby tej krzepy, aby wieść walkę z żywiołami gór najwyższych. W efekcie bez dekad PRL nie byłoby polskiego Kunyang Chhisha, ani Kangchendzöngi Południowej i Środkowej, ani Everestu w zimie, zapewne w ogóle nie byłoby himalajskiej zimy, bo mieszkającej w dobrze ogrzanych mieszkaniach młodzieży brakowałoby odporności na mordercze zimowe mrozy i wichury.
Szczyt Aconcagua 8 marca 1934 – Konstanty Narkiewicz-Jodko, Stefan Osiecki i Stefan Daszyński. Fot. Wiktor Ostrowski
Autor książki otrzymał opinię, jakiej się raczej nie spodziewał. Jeśli chodzi o uciekanie po wolność na szczyty dowiedział się – co mu nie było wiadome – że z 4 najwyższych szczytów Ameryki, 3 jako pierwsi zdobyli Polacy, którzy w dodatku na Aconcagua poprowadzili pierwszą nową drogę, znany dziś Glaciar de los Polacos. Dokonali tego w latach 1934 i 1937, a więc na 10 lat przed tym, jak socjalizm dobrał im się do skóry. Więcej: w r. 1939 mała 4-osobowa polska wyprawa weszła jako pierwsza na niełatwą Nanda Devi East (7434 m) w Himalajach, co było jednym z najśmielszych wyczynów całego przedwojennego himalaizmu. Do tego były przed rokiem 1939 pierwsze wejścia na Spitsbergenie, nowe drogi w Wysokim Atlasie, trudne wspinaczki w Kaukazie. W sumie nijak to nie pasuje do postawionej w książce wolnościowej tezy, wszak przedwojenna Polska nie uciskała obywateli. Pamiętam telefon Janka Mostowskiego po lekturze książki pani McDonald.
„Zdumiałem się – powiedział – że w 1960 wspinałem się na Noszak nie jako spragniony gór alpinista-eksplorator, tylko z całkiem innych, i to politycznych pobudek.”
Jeśli chodzi o propagandowe akty wdzięczności wobec władz, autor książki usłyszał, że sprawozdania z wypraw ukazywały się w „Taterniku”, gdzie sport socjalistyczny nie cieszył się szczególną adoracją. Były to z reguły techniczne raporty, na ogół nie zbaczające ze stricte górskiej ścieżki. Ponieważ autor nie zna polskiego, został odesłany do niemieckiej wersji książki o Kunyang Chhishu, nota bene wydanej w r. 1977 w upolitycznionej NRD. Niech spróbuje doszukać się tam jakichś pochwalnych służebności wobec reżimu… Bardziej bolesne jest oskarżenie o zaciąg himalaistów do grona tajnych agentów UB. Jednak polskie kluby górskie liczyły wtedy ok. 4000 członków, a udowodnione są tylko 3 lub 4 przypadki „współpracy”, i to ze strony podrzędnych wspinaczy, a nie himalaistów i górskich celebrytów. Zapewne agentów było jeszcze paru, w sumie jednak w porównaniu z innymi sferami życia – Kościoła nie wyłączając – nie był to odsetek wart liczebnika „wielu”.
Boję się niestety, że moje wyjaśnienia nie osiągną zamierzonego celu. Autor wie swoje, a nade mną ma tę przewagę, że sam w tym nie tkwił i może pisać, co mu wyobraźnia podpowie. Uzna mnie przy tym pewnie za pogrobowca umarłego reżimu i wywody pani McDonald wydadzą mu się bardziej godne wiary.
Zakończę więc ten tekścik pewną konstatacją i pewną propozycją.
Otóż w kwestii zachodniej ignorancji historycznej sami nie jesteśmy bez winy. Nie mamy na rynku zwięzłej historii polskiego alpinizmu – z jego niezwykłym dorobkiem, ale też i całym skomplikowanym organizacyjnym, kadrowym i kulturalnym backgroundem. To duże zaniedbanie, bo przecież wersja angielska takiego opracowania bardzo by się przydała. Tymczasem nie ma nie tylko książki, ale nawet zwięzłej angielskiej noty historycznej na stronie PZA w internecie. Zbliża się kolejny walny zjazd Związku, może warto by zastanowić się nad powołaniem małej, ale złożonej z fachowców-dokumentalistów i nie tylko fasadowej Komisji Medialnej, która zajęłaby się – społecznie oczywiście – całością spraw wydawniczych Związku – z „Taternikiem”, pismami klubowymi, stronami internetowymi, ale także – nawet przede wszystkim – produkcją drobnych niekomercyjnych publikacji, wypełniających luki w naszej roboczej biblioteczce. Jurka Wali „Polacy w Hindukuszu”, Andrzeja Sobolewskiego „Wyprawy w Andy”, zestawienie polskich wypraw w Himalaje, indeks zawartości „Taternika” opracowany przez WHP, kalendarium polskiego alpinizmu, reedycja „Krzesanicy” i „Oscypka” – wyliczankę można by kontynuować. Priorytetem byłaby inicjacja prac nad historią polskiego alpinizmu – zwięzłą, lecz kompleksową, m.in. z takimi rozdziałami, jak finansowanie alpinizmu, kontakty międzynarodowe, nasz wkład w powstanie i rozwój UIAA czy udział Polski w dorobku światowej kultury górskiej (Kiełkowskich WEGA!). Chodziłoby o pozycje niskonakładowe, których produkcja dziś nie kosztuje wiele (1500–2000 zł tytuł). Można by pomyśleć o zawiązaniu małego Klubu Książki Dokumentacyjnej i zestawić listę osób zainteresowanych tą tak zawężoną tematyką. Setka-dwie znalazłyby się bez wątpienia. Gdyby autor przygotowanego we Francji dzieła miał takiego angielskiego bryka, na pewno pokazałby nasz alpinizm z tamtych lat nie w aż tak wypaczonym zwierciadle. A przecież nie chodzi tylko o zagranicznych autorów, lecz o szeroki ogół, dziś zaopatrywany w górską wiedzę w sposób dość nieuporządkowany. Dodać wypada na koniec, że także niejeden z młodych alpinistów w kraju – tych urodzonych na schyłku PRL – bierze podniośle brzmiący frazes „freedom climbers” za zaszłość historyczną i za dobrą monetę. I dla tych czytelników warto byłoby się potrudzić.