Ortler Nordwand, czyli z Nielepic w Alpy
Piotrka Pichetę (climbe.pl) poznałem na mityngu wspinaczkowym w Nielepicach, który Brytan organizował razem z Naszymi Skałami. Gdy ogrzewaliśmy się przy ognisku i rozmawialiśmy o górach, wspinaniu rzuciłem „szukam kogoś kto pojedzie ze mną zimą na północną ścianę Ortlera”. Piotrek właściwe się nie zastanawiał i w ten sposób narodził się pomysł wspólnego, zimowego wyjazdu.

Nasz cel
Ortler Nordwand została po raz pierwszy pokonana w 1931 roku przez zespół Hans Ertl, Franz Schmid. Jest to najdłuższa lodowa droga Wschodnich Alp – 1200m wspinania wycenionego na D+(w niektórych opracowaniach można spotkać wycenę TD) w 70-80 stopniowym lodzie.
Zespoły próbujące pokonać linie narażone są na ostrzał lodem, kamieniami wytapianymi z seraków na grani, a w przypadku złych warunków śniegowych na lawiny. Na drodze znajdują się dwa zwężenia, które należy przejść możliwe szybko, najlepiej jeszcze przed wschodem słońca, aby uniknąć spadających z góry kamieni i lodu.

fot. summitpost.org
Nasz wyjazd
Przed wyjazdem w Alpy planowaliśmy pojechać na Diretę MSW. Niestety nasze obie próby zakończyły się wycofem. Pogoda ewidentnie nie była naszym sprzymierzeńcem. Tego właśnie obawialiśmy się w przypadku Ortlera, nie chcieliśmy po raz kolejny obejść się smakiem. Mimo to uznaliśmy, że do trzech razy sztuka – wyjazd w Alpy musi się udać i basta. Ustaliliśmy kilka potencjalnych terminów, w których obaj możemy wyjechać i zaczął się żmudny rytuał. Codzienne monitorowanie pogody, kamer on-line i zagrożenia lawinowego w okolicach Sulden – i tak przez ponad 2 miesiące! Dobry warun i pasujące terminy przypadły na trzeci weekend marca, po przyklepaniu urlopów wszystko było jasne – jedziemy 14 marca. Podróż minęła nam bardzo szybko w okolice Sulden dotarliśmy po ok 11h jazdy. Coś było nie tak. Nie mogło nam przecież tak łatwo pójść. I nie poszło. W momencie w którym obaj z otwartymi buziami patrzyliśmy na północną ścianę Ortlera nasz samochód postanowił przedwcześnie zakończyć podróż. Pierwsza myśl – koniec wycieczki, jak nie urok to … tzn. jak nie pogoda, to zepsuty samochód. Jakieś fatum krążyło nad naszym zespołem. Kiedy Piotrek uwijał się wokół samochodu jak w ukropie ja obserwowałem jak na „naszej” ścianie dzieją się niepokojące rzeczy, kilka razy podlatywało do niej śmigło, później dowiedzieliśmy się, że na Nordwandzie wydarzył się śmiertelny wypadek. Trochę popsuło nam to humory, jednak telefon do biura przewodników upewnił nas, że warunki na drodze są dobre i można napierać, usłyszeliśmy jedynie żebyśmy uważali na zejściu, bo może być lawiniasto.
Problem z samochodem udało nam się rozwiązać dzięki pomocy sympatycznych Niemców, którzy podwieźli mnie do miasta po wodę do chłodnicy i pomogli porozumieć się z mieszkańcami Sulden. Mniej więcej o 19 – po 2 godzinach marszu z parkingu – kończyliśmy rozstawiać namiot i zaczęliśmy gotować sobie kolacje.
Kolejnego dnia mieliśmy odpoczywać po podróży i szykować się do wyjścia które zaplanowaliśmy na 3.00 rano. Przeszliśmy się pod ścianę, aby wydeptać sobie ślad i sprawdzić ile zajmie nam podejście, po czym wróciliśmy do namiotu, żeby spakować się i w miarę wcześnie położyć się spać. Szpej który spakowaliśmy składał się z:
- 8 śrub lodowych
- 7 ekspresów
- 5 luźnych karabinków
- 4 taśm (2×80 i 2×120)
- sprzęt osobisty
Do tego każdy z nas miał:
- termos z herbatą 0,75l
- 4 żele energetyczne (2x50g i 2x90g)
- 2 batony
- kieszeń pełną słodkich cukierków :)
Kiedy o 2 zadzwonił budzik na zewnątrz wiał silny wiatr, a o namiot uderzały płatki śniegu, mimo to żaden z nas nawet nie pomyślał o przełożeniu wyjścia o jeden dzień, zjedliśmy po liofie i równo o 3 wyszliśmy z namiotu. Okazało się, że nasze ślady są zasypane świeżo nawianym śniegiem, więc podejście zajęło nam więcej czasu niż przypuszczaliśmy, jednak już o 5 mozolnie zaczęliśmy pokonywać pierwszą część ściany poruszając się w kopnym śniegu. Do wysokości drugiego zwężenia, gdzie dotarliśmy w okolicach 8 rano, poruszaliśmy się niezwiązani, tutaj założyliśmy pierwsze stanowisko i Piotrek bardzo szybko pokonał wyciąg wyprowadzający nas na (bezpieczniejszą) lodową część drogi. Niestety lodowaty wiatr, który zasypał nasze ślady cały czas towarzyszył nam i to miało nie zmienić się do następnego dnia, według prognoz w porywach miało wiać 65km/h.
Ten fragment drogi nie był dla mnie przyjemny ponieważ asekurowałem Piotrka w miejscu gdzie wiele śladów świadczyło o tym, że właśnie na tym odcinku doszło do wypadku dwa dni temu. Z lekką obawą patrzyłem na lodowego grzyba kilkanaście metrów nad naszym stanowiskiem, jak tylko usłyszałem od Piotra „chodź” w iście sprinterskim tempie pokonałem 70m wyciąg. Od tego miejsca asekurowaliśmy się już na sztywno.
Do grani wyprowadzającej na szczyt zrobiliśmy 11 wyciągów, z czego ostatnie półtora wyciągu przeszliśmy na lotnej. W międzyczasie lodowaty wiatr co jakiś czas powodował, że musieliśmy długo rozgrzewać dłonie, przeleciało po nas też kilkanaście pyłówek. W końcu po godzinie 18 w promieniach zachodzącego słońca zameldowaliśmy się na szczycie. Końcówka drogi mocno dała popalić naszym łydkom.
Ze szczytu schodziliśmy drogą normalną z noclegiem w biwaku Lombardiego na 3316 m. n.p.m. W nocy mieliśmy wrażenie, że wiatr który towarzyszył nam przez całą wspinaczkę próbuje zdmuchnąć z grani nasze schronienie. Silne podmuchy niemal całkowicie zniknęły mniej więcej ok. 8 rano. Po naszym obfitym śniadaniu (po 3 cukierki, dwa łyki wody i łyk herbaty) zaczęliśmy schodzić. W namiocie planowaliśmy być mniej więcej o 15, mocno się pomyliliśmy.

Zejście okazało się dużo bardziej skomplikowane niż sądziliśmy. Nie dość, że przez cały czas brodziliśmy w kopnym śniegu, nawisy na graniach były raczej w kiepskiej kondycji, nie zachęcały do spacerów po nich. Dodatkowo zdemontowano na zimę stalowe linki, którymi ubezpieczone były trudniejsze fragmenty zejścia. To wszystko wymusiło na nas sporo inwencji przy schodzeniu. Wiele turniczek przez które wiedzie latem droga normalna musieliśmy obchodzić i ponownie wspinać się na grań za nimi.

Droga z biwaku, do schroniska Payer Hütte zajęła nam 5 godzin (latem 2), kolejnym etapem było zejście do schroniska Tabarettahütte , tutaj zamiast 1h nam wyszły ponad 3. Trawersowanie stromych pól śnieżnych, torowanie w głębokim śniegu kosztowało nas naprawdę wiele sił. Na ostatnim odcinku – prowadzącym do Tabaretty, a potem do namiotu wyglądaliśmy jak para zagubionych zoombie. Poniżej schroniska na ostatnim, bardzo łatwym, odcinku Piotrek złapał drugi (właściwie to dwudziesty drugi) oddech i znacząco mnie wyprzedził. Przez chwilę nawet pomyślałem sobie „szkoda, nie mam do kogo się teraz odezwać”, ale dość szybko przypomniałem sobie naszą ostatnią rozmowę i stwierdziłem, że niewiele tracę:
– O, nasz namiot…
– No
– Daleko…
– No
– Kurwa…
– No
Do namiotu dotarliśmy ok godziny 18, do 23 topiliśmy śnieg żeby uzupełnić płyny i zjeść kolejną porcje liofów. Rano ok 7 zaczęliśmy się zbierać i mocno zmęczeni, poobijani(a przynajmniej moja prawa stopa) pokonaliśmy ostatnie 5700 kroków które dzieliło nas od samochodu i o 13 opuściliśmy Sulden.
Północna ściana okazała się bardzo przyjemną drogą, niezbyt wymagającą technicznie, za to stawiającą spore wymagania wydolnościowe, 1200m czuliśmy następnego dnia w łydkach. Zespoły które chciałyby atakować drogę muszą umieć sprawnie i szybko poruszać się w takich trudnościach, ponieważ droga jest narażona na wiele obiektywnych zagrożeń, i jej pierwszą część (do drugiego zwężenia) najlepiej pokonać jeszcze zanim słońce zacznie operować na grani szczytowej. Zejście zimą samo w sobie może być niezłą górską przygodą o czym mieliśmy okazję przekonać się, za to wiosną i jesienią (kiedy droga jest najczęściej atakowana) nie nastręcza większych problemów, kluczowe miejsca ubezpieczone są stalówką, widać też wydeptaną ścieżkę.
Chcielibyśmy podziękować firmie Lyo Food za dostarczenie bardzo smacznych liofów, oraz Jarenio Custom Workshop za świetne ostrza i zęby do raków.
paprot