Przedruk za zgodą. Tekst ukazał się pierwotnie w „Bularzu” 88-89 z 1989 roku. Zdjęcie ilustrujące nie pochodzi z tego materiału.
Piotr Korczak
W swojej wypowiedzi zamierzam się skoncentrować na dwóch zasadniczych sprawach. Po pierwsze, chciałbym dokonać analizy sportowej natury skalnej wspinaczki i przedstawić implikacje tej analizy dla percepcji pojęcia „alpinizm”. Po drugie, chciałbym podjąć wątek sporu, który toczy się pomiędzy tzw. „klasycznym etosem wspinaczkowym” a pewnymi formami i metodami właściwymi „wspinaczce sportowej”.
Piotr Korczak na Aguirre, Gniew Boży. fot. J. Ostaszewski
Alpinizm jako pojęcie
Alpinizm to termin sugerujący działalność wspinaczkową w górach typu alpejskiego. Potocznie przyjęło się jednak tą miarą określać bardzo szeroki wachlarz rodzajów aktywności człowieka związanych z górami i wspinaczką, przejawiający się we wszystkich formach bardziej zaawansowanych od górskiej turystyki kwalifikowanej. Nie spierając się w tym miejscu o słuszność i prawomocność tego potocznego znaczenia, będę dalej przyjmował, że „alpinizm (w ogóle)” jest określeniem wszechdyscypliny tak jak lekkoatletyka, która obejmuje szereg różnych konkurencji — form aktywności sportowej.
Postulat nadania alpinizmowi podobnego statusu „ogólności” jest w Polsce trudny do realizacji. Na przeszkodzie stoi tu swoisty konserwatyzm myślowy, reprezentowany nie tylko przez konkretne osoby, ale dający się zauważyć np. w oficjalnym medium związku, jakim jest „Taternik”. Zgodnie z tym stanowiskiem w alpinizmie wyróżnia się pewną „feudalną hierarchię” ważności, a spośród różnych form działalności jedna z nich — himalaizm stanowi najwyższy stopień wtajemniczenia.
Archaiczność tego poglądu jaskrawo ukazuje się na tle zachodniej prasy fachowej, np. tak znaczących periodyków, jak „Mountain” czy „Vertical”. Kontrast jest zresztą widoczny również przy porównaniu z krajową prasą w rodzaju „Taterniczka” czy „Bularza”.
Tymczasem NIE ISTNIEJĄ ŻADNE OBIEKTYWNE KRYTERIA po temu, by uznać, że perfekcja np. Jerzego Kukuczki JAKO himalaisty, jest czymś wyższym niż perfekcja Christophe Profita JAKO alpinisty (sensu stricto) czy Stefana Głowacza JAKO etatowego „konia wyścigowego” w zawodach wspinaczkowych.
Wynika to stąd, że każda z dyscyplin tworzących ogólne pojęcie alpinizmu ma swoją IMMANENTNĄ JAKOŚĆ, niesprowadzalną do jakiegoś wyimaginowanego wspólnego mianownika.
Po tym wstępie przejdę do omówienia jednej z dyscyplin „alpinizmu (w ogóle)”, którą nazwę… no właśnie, tutaj zaczynają się kłopoty. Przyznam, że a priori nie jestem w stanie wytypować właściwego pojęcia. Najpopularniejsze u nas określenia to: wspinaczka klasyczna, skałkowa, sportowa a może po prostu skalna. To ostatnie jest najbardziej ogólne ze wszystkich, ale też nie precyzuje sposobów i metod poruszania się po skale (stylów przejść) i dlatego jest mało adekwatne. Nieco lepszym terminem byłaby „wspinaczka klasyczna”, ale współczesna praktyka tego sportu wykazuje, że sztuczne ściany czy spreparowane drogi najwyraźniej nie mieszczą się w zakresie tego pojęcia. „Wspinaczka skałkowa” również nie obejmuje tych przypadków, jak też nie oddaje właściwie jakości wspinania na wielkich ścianach na miarę choćby Verdon. Wobec tego wybieram termin „wspinaczka sportowa”, który — moim zdaniem — najlepiej oddaje istotę rzeczy i aktualne tendencje w tym sporcie. Gdyby zaś powstały wątpliwości co do charakteru tej dyscypliny alpinizmu, będę się za chwilę starał wykazać to przekonywująco.
Bardziej sportowy charakter wspinaczki sportowej
Brzmi to niczym cytat z Orwella (równi i równiejsi), ale zaraz się okaże, iż nie uprawiam wykrętnej dialektyki. Jeśli odrzucić odniesienia społeczne, estetyczne czy wychowawcze, to o istocie sportu decyduje:
- możliwość dokonania pomiaru (mierzalność, wymierność) wyników,
- możliwość porównywania wyników i możliwości rywalizacji (jej formy),
- w danym momencie istnieje określony limit tego, co jest osiągnięciem rekordowym.
Ideałem pomiaru wyników sportowych jest, rzecz jasna, wyrażenie ich w wielkościach fizykalnych (metry, sekundy).
Ideałem formalnym rywalizacji jest tzw. konfrontacja bezpośrednia, dająca jasną odpowiedź na to, kto jest zwycięzcą bez odwoływania się do plebiscytu fachowców, obserwatorów lub sędziów. Z tego punktu widzenia idealnym sportem jest więc bieg na dowolnym dystansie, dający się wymierzyć czasem, będącym lub nie rekordowym oraz dającym wynik bezpośredniej konfrontacji. Istnieją również dyscypliny, wokół których toczy się pryncypialna dyskusja czy w ogóle są sportem czy nie; dyscypliny, w których mierzalność wyników jest zastępowana ich „licytacją” i plebiscytem sędziów, jak np. w łyżwiarstwie figurowym, samotnym żeglarstwie i oczywiście w alpinizmie. Uważam, że wspinaczka sportowa jest bardziej zbliżona (pod względem formalnym) do opisanej wyżej idealnej dyscypliny sportu, niż inne gałęzie alpinizmu. Istnieje bowiem tutaj zjawisko bezpośredniej konfrontacji, możliwa jest większa precyzja pomiaru wyników i jest sprecyzowany limit tego, co aktualnie stanowi rekord. Twierdzę, że w alpinizmie (sensu stricto) te rzeczy występują w znacznie mniejszym stopniu albo wcale. Istotą alpinizmu (sensu stricto), a zwłaszcza himalaizmu, obok rzecz jasna aspektu trudności technicznych, jest zmaganie się z warunkami (zagrożeniami) OBIEKTYWNYMI, wynikającymi z faktu działania w górach. O tym, jak istotnym czynnikiem są te warunki i zagrożenia, nikogo chyba przekonywać nie muszę. Niejedna himalajska wyprawa powróciła z tego powodu do kraju bez sukcesów, nie powrócił niejeden uczestnik takiej wyprawy… Ta sama droga filarem ośmiotysięcznika jest przedsięwzięciem diametralnie różnym w zależności od pogody i pory roku. Analogiczne zjawisko da się dobrze obserwować w górach tak małych jak Tatry. O ile bowiem letnie przejście trudnej skalnej drogi przez dwa konkurencyjne zespoły w podobnym stylu i czasie można uznać za taki sam wynik, o tyle przejście zimowe mierzy się często datą jego dokonania i oceną zastanych w ścianie warunków śnieżno-lodowych. To właśnie owe WARUNKI stanowią NIEPRZEWIDYWALNĄ zmienną w układzie zespół-ściana. Istotą wspinaczki sportowej, (która w Polsce rozgrywa się przede wszystkim w skałkach), jest natomiast ELIMINACJA ZAGROŻEŃ OBIEKTYWNYCH i względna „steryIność” układu wspinacz-ściana. Najważniejszą sprawą staje się koncentracja na technicznych aspektach problemu.
W dobie panowania „ideologii RP” czy „stylu francuskiego” dodatkowo wyeliminowana została zmienna w postaci stresu psychicznego, który występował często na drogach „klasycznych (classic)”. W momencie, gdy jedyną miarą oceny stała się trudność techniczna, zagadnienie pomiaru wyników zostało uproszczone w sposób radykalny. Poza tym, w miarę jasno sprecyzowane, dopuszczalne sposoby przechodzenia dróg tj. style (OS, RP, RK) zredukowały możliwość porównań wyników do kilkunastu kombinacji. Nie wchodzi w grę „licytacja” dowolnych wyników, tylko wyników określonych FORMALNIE. Wreszcie, we wspinaczce sportowej istnieje możliwość bezpośredniej konfrontacji, która odbywa się na zawodach wspinaczkowych. W przypadku zawodów organizowanych według formuły „na czas” sytuacja jest równie jasna, jak w biegu na sto metrów — nawet plebiscyt sędziów nie jest potrzebny.
Funkcjonuje wreszcie we wspinaczce sportowej dość jasno określony limit tego, co w danym momencie jest osiągnięciem rekordowym a co tylko „liczącym się”. Dla przykładu, w krajowych realiach za liczące się uchodzi obecnie przejście OS drogi Vl.3+ (7a + ), RP drogi Vl.4+ (7c) a w stylu RK — VI.5 (7c+/8a). Rekordowym byłoby OS na VI.5+/VI,6 (8b ?). O żadnych tak jasno sprecyzowanych wartościach w dziedzinie „himalaizmu” czy też „alpinizmu (sensu stricto)” nie słyszałem — ocena przejścia należy tam do fachowców — obserwatorów i musi zawierać znacznie większy ładunek subiektywizmu.
Uważam, że z podanych wyżej powodów wspinaczka sportowa jest w istocie „bardziej sportowa”.
Etos klasyczny czy „syndrom kantówki”?
Przeprowadzony wyżej zabieg pojęciowej redukcji skalnego wspinania do wspinaczki sportowej jest świadomym wyborem metody, która ma ukazać opozycję nowej optyki z „klasycznym etosem wspinaczkowym”, Ów etos nigdy co prawda nie został jasno sformułowany, a i ja nie zamierzam go formułować. Sądzę jednak, że różnica między „klasycznym etosem” (często w sposób dufny utożsamiany z pojęciem tzw. zdrowego rozsądku) a „syndromem kantówki”, która — jak to wykażę — determinuje wspinaczkę sportową, będzie dość jasno uchwytna.
Świadomie przy tym nie usiłuję tworzyć pojęcia „etos sportowy” w stosunku do ideologii, której mechanizm zamierzam przedstawić. Etos bowiem jest bytem natury tyleż moralnej, co estetycznej, ma pretensje do wyrażania „piękna”. Jednocześnie jest pojęciem, którego granice trudno określić. „Syndrom kantówki” daje w efekcie założenia proste a nawet trywialne, których jedyną racją jest po prostu przydatność praktyczna. Sam zaskakujący słuchaczy termin „syndrom kantówki” (określenie to zapożyczam od J.W. Kubania) sugeruje swoją genezę. Narodził się on bowiem na salach gimnastycznych, sztucznych ścianach i ekstremalnych bulderach. Stanowi więc efekt korzystania z przyrządów treningowych.
Kwestią, od której należy zacząć, jest zasadnicza zmiana pojęcia drogi wspinaczkowej. W klasycznym etosie, w zależności od historycznego momentu, droga wspinaczkowa stanowiła kolejno: sposób wejścia na wierzchołek góry, rozwiązanie jej ściany, rozwiązanie logicznej połaci ściany, rozwiązanie wolnej jeszcze połaci ściany i wreszcie rozwiązanie możliwej do przejścia połaci (fragmentu) ściany. W dobie stylu francuskiego, który stał się iskrą zapłonową dla wspinaczki sportowej definicja drogi uległa DE FACTO totalnemu przewartościowaniu. To pojęcie można sprecyzować jako:„określony ciąg przechwytów, wymagających użycia określonego zasobu sił fizycznych i określonych technik wspinaczkowych”.Drogom etosu klasycznego (mówiąc krócej — „klasycznym”) przyświecał aspekt zdobywczy — wejście, rozwiązanie problemu MOŻLIWEJ do przejścia ściany.
Na „nowych” drogach za pomocą ZADANYCH i OPRACOWANYCH przechwytów osiąga się pożądane TRUDNOŚCI. Zwróćmy uwagę, jakim językiem mówi się dziś o skalnym wspinaniu w zachodnich periodykach. Coraz rzadziej używa się słowa „przejście” (climb, ascent) czy poprowadzenie (lead) drogi, a częściej „o- pracowanie” (work). Ta zmiana dobrze oddaje rzeczywisty stan rzeczy, jeśli uświadomimy sobie, że wiele czołowych dróg świata było obleganych miesiącami (czyli „opracowywanych”), a wiele z nich ma spreparowane (czyli „opracowane”) chwyty, nie tyle umożliwiające przejście, co zapewniające osiągnięcie pożądanych trudności. Ostateczną konsekwencją tego podejścia są sztuczne ściany wspinaczkowe, które będąc z założenia przyrządem treningowym, szybko zaczęły żyć własnym życiem i co więcej, stanowią FORMALNY IDEAŁ WSPINACZKI SPORTOWEJ.
Powstaje pytanie, jakie właściwie doświadczenie, jaki sposób myślenia mógł stać się punktem wyjścia dla tej obłędnej spirali? Przeciwnicy sugerują, że jedyną przyczyną był obłęd i przerost ambicji jednostek. Ja uważam, że przyczynę stanowi konkretne doświadczenie. Wyobraźmy sobie wspinacza, który podczas treningu zawisa na maleńkiej listewce-kantówce. Dla niego problem polega na tym aby dynamicznym przechwytem dosięgnąć listewki wyżej umocowanej. Od jego osobistej sprawności i wytrenowania zależy maksymalna odległość „strzału” i minimalna powierzchnia listewki, na której zdoła on jeszcze „utrzymać strzał”. Odległość ta, na skutek treningu polegającego na wielokrotnie powtarzanych próbach, będzie rosnąć. Kiedyś sądzono, że jej granicą — „limesem strzału” jest zasięg ramion; obecnie, najlepsi zawodnicy pracują nad czymś, co można byłoby nazwać „nadstrzałem”, czyli dynamicznym przechwytem powyżej zasięgu ramion. Można stąd wyprowadzić absurdalny wniosek, że przy nieskończonej ilości prób odległość między listewkami też może być nieskończona. Jest to oczywiście niemożliwe, ale czyż taki wniosek jest bardziej absurdalny od żelaznej reguły „klasycznego etosu”, która głosi, że należy poczekać z próbami przejścia absolutnych gładzi skalnych, gdyż na pewno kiedyś pojawi się ich „prawdziwy” zdobywca?. Fakt, że taki wspinacz kiedyś przyjdzie, stanowi credo. Ponieważ zaś istnieją ludzie, którzy nie chcą godzić się na owo absurdalne z założenia czekanie, jasne staje się źródło i potrzeba sformułowania zaprezentowanego wyżej „syndromu kantówki”.
Swoista filozofia treningu przeniesiona została do praktyki wspinaczkowej. Stąd WIELOKROTNOŚĆ PRÓB jako metoda robienia nowej drogi, stąd pokusa preparacji skały, co umożliwi STWORZENIE drogi o DOWOLNYCH POŻĄDANYCH trudnościach, stąd wreszcie popularność sztucznych ścian, które umożliwiają ULEPSZENIE czyli UTRUDNIANIE już „ustawionych” dróg. Dochodzi do tego pewien dodatkowy czynnik. Okazuje się, że naturalna skała często nie oferuje wystarczających możliwości wykazania WYTRENOWANIA, tzn. albo mamy do czynienia z całkowitą gładzią bez śladu rzeźby, albo tej rzeźby jest „za dużo”, formacje są „zbyt łatwe”. Chciałoby się więc opracować drogę „na miarę możliwości” a fizyczna perfekcja wspinania wydaje się być ostatecznym rozgrzeszeniem, podobnie jak pojawienie się nowych stopni trudności. I to właśnie te STOPNIE, a nie „przejścia” czy prowadzenia nowych dróg stają się głównym celem. W tej sytuacji relacja: wspinacz — droga ulega paradoksalnemu odwróceniu.
NIE PO TO OPRACOWUJE SIĘ SPECJALNE TECHNIKI, ABY PRZEJŚĆ OKREŚLONY FRAGMENT DROGI, ALE ODPOWIEDNIO OPRACOWANA DROGA SŁUŻY WYKSZTAŁCENIU POŻĄDANYCH TECHNIK.
Doszliśmy zatem do pewnego ekstremum. W takim modelu wspinaczki wszelka działalność, wszelka forma wspinania ma charakter INSTRUMENTALNY i nic nie stanowi wartości samej w sobie, chyba, że zrobimy tu wyjątek dla znaczka określającego nowy stopień trudności czy dla medalu lub pieniężnej gratyfkacji zwycięzców zawodów.
„Syndrom kantówki”, mimo że nie jest całą rzeczywistością naszego sportu (są w nim jeszcze spore „klasyczne” enklawy), w wielkiej mierze wpływa na tendencje w naszej dyscyplinie i to on czyni ją „sportową”. Kosztem jego przyjęcia jest wielka alienacja z tradycyjnych uwarunkowań i wzorców. „Alpinizm (w ogóle)” ciągle jeszcze opiera się na klasycznym etosie wspinania. Można słusznie twierdzić, że wspinaczka na sztucznych i spreparowanych ścianach nie jest już „alpinizmem (w ogóle)” — z czym się zasadniczo zgadzam — ale nie można twierdzić, że taka wspinaczka NIE ISTNIEJE. Jest przywarą pięknoduchów, że odwracają oczy od tego co a priori uznają za szpetne.
W Polsce, jak sądzę, „syndrom kantówki” ma swoistą, ale ważką rolę do spełnienia. Przez lata, a właściwie zawsze, jedynie dostępną „gnozą wspinaczkową” była u nas „literatura górska”, refleksje, reportaże, eseje i inne „bujdałki”. Być może teraz nastał czas dla refleksji wyrażonej za pomocą terminologii typowej dla teorii sportu, teorii treningu, anatomii, fizjologii, fizyki itp. Miejmy nadzieję, że to zwiększy naszą wiedzę o „ALPINIZMIE” (w ogóle).
Piotr Korczak
Znakomity wspinacz skalny, od lat jeden z dwóch lub trzech najlepszych w kraju skałkowców. Urodzony w Krakowie, w 1961 roku zaczął się wspinać w osiemnastym roku życia. Ma na swym koncie wiele błyskotliwych przejść w tym: pierwsze polskie VI.4 (1981), pierwsze Vl.4+ (1982), pierwszś VI.5 (1984) (które potem zdeklasowano, wobec czego Piotr poprowadził kolejne „pierwsze” VI.5 w następnym roku). Z zamiłowania filozof, z wykształcenia — historyk, ale przede wszystkim przysięgły wielbiciel Witkacego. Żonaty, ma jedno maleńkie dziecko i bardzo wielu wrogów (w 1987 roku naliczył ich aż dziewięćset dwudziestu sześciu).