Gdzie by tu pojechać latem? Tak, żeby wszyscy, jak powiem co zrobiłem, zrobili taką zdziwioną minę. A potem pomyśleli – pierwsze, kuźwa, słyszę. I żeby nie trzeba dymać cały dzień na podejściu i by było ładnie, a ludzi nie za dużo. No i oczywiście, żebym po tradycyjnym obróceniu zdjęć wyglądał na nich na hardkora…
Grzebię sobie w necie, grzebię, myśląc „i tak znowu w Szamoniowie skończę”, a tu nagle – bingo! SALBIT. Nic nie mówiące słowo po kilku kliknięciach zmieniło się w melodię dla moich uszu. Piękny, szwajcarski granit, słoneczko, niedługie podejścia oraz setki bajecznych zdjęć w necie. No a przede wszystkim Westgrat. Megaklasyk na Salbitschijen. Tysiąc metrów wspinania, sześć kolejnych turni. Grań jak bajka. Wszystko lite i w pierwszym gatunku. Najlepsze w Europie.
Błażej kupuje to oczywiście w pięć minut i kilka tygodni później nad ranem jesteśmy w aucie pędzącym do Salbitu. Z toną spręża i tradycyjnym przerostem planów nad skromnymi możliwościami. Kolejnego ranka ruszamy z plecakami pełnymi żarcia i wody na trzy dni oraz śpiworami i innymi niekoniecznie potrzebnymi ładunkami. Spręża z każdym krokiem coraz mniej. W związku z zerwaną ścieżką i gęstą mgłą, tułamy się tam i z powrotem jak ciamajdy. Pewnie w ogóle byśmy tej słynnej grani nie znaleźli (nie mówiąc o bivacco pod nią), gdyby nie zagubione jak my Niemiaszki, które wykonały telefon do przyjaciela i nas w końcu zaprowadziły w kierunku odwrotnym niż się wszystkim zdawało.
Noc w biwaku jak zawsze zbyt krótka, no i jazda! A tak naprawdę, to z początku człapanie, nie jazda. Szybki wycof z rzekomo łatwiejszego wariantu startowego i zamiast pierwsi już jesteśmy trzeci w kolejce śmiałych pogromców Grani (lepiej to zawsze brzmi niż: ostatni). Mając plecory zamiast plecaczków, powoli zostajemy z tyłu. Prawie cztery godziny później stajemy na szczycie pierwszej turni. W tym miejscu tchórz z nas nieco opada – może jednak się uda? Wkręcamy się w mozolną orkę. Sapanie pierwszego – AUTO! – pierwszy: plecak zdejm! – sapanie drugiego – drugi: plecak zdejm! – przekaż szpej! – pierwszy: plecak włóż! i do góry marsz!
I tak w kółko, cały dzień w upale i słońcu. Szybko okazuje się, że nasze mrzonki, aby grań zrobić klasycznie za 6c są niedorzeczne. Z takimi plecorami trzeba by mieć mnóóóóstwo zapasu (bez worów też raczej zapomnij!). Drzemy nie raz z haków, co ponoć jest powszechnym zwyczajem na grani i co wynika z topa – czysto padają tylko wyciągi do 6a. Taka karma. Byle do końca. Po jedenastu godzinach i przejściu czwartej turni znajdujemy super platformę i na długo przed zachodem lądujemy w śpiworach. Pogoda piękna, niewyobrażalnie ciepło. Sielanka.
Rankiem jest jeszcze cieplej. W cieniu na 2.800 wspinam się w spodenkach 3/4 i cieniutkiej koszulce, a pot cieknie po tyłku. O siódmej rano! Jako, że zostało nam tylko osiem wyciągów, nie spieszymy się jak wczoraj. Urocze przedpołudnie w przepięknych okolicznościach przyrody. O ile urocze mogą być chwile paniki kilka metrów nad gównianym przelotem i myśli pod tytułem „po jaką cholerę wpakowałem się w to gówno”.
Moment na szczycie jest jednak magiczny. Patrzę na rozciągającą się poniżej grań i myślę z dumą o tych 32 wyciągach wspinu, walce w ryskach, rysach i przerysach. Ze strachem, słabością i klinującym się worem. O tańcu na ostrej jak brzytwa granitowej grani urywającej się po obu stronach przepaściami. A przede wszystkim o tym, jak w połowie drogi wypada mi zza pazuchy topo, jedyne nasze topo. Wiatr je podrywa, a ono leci kilka metrów w górę. Siada sobie na turni nad nami i znów opada i znowu siada, by w końcu polecieć z wiatrem za grań. A kiedy po paru chwilach mogę wyjrzeć za tą grań, widzę na półeczce kilka metrów niżej, że topo sobie leży, jakby na mnie czekało. Zjeżdżam po nie, ściskam jak skarb i myślę sobie jaka wąska jest granica miedzy sukcesem i porażką. Brzmi to wszystko kiczowato, ale tak właśnie na piku się czuję. Nad granią piękną jak jeleń na rykowisku. Dla takich chwil chce się żyć!
Schodzimy wysuszeni na wiór do schroniska Salbit, a po odzyskaniu depozytu spod początku grani – do doliny. Po dniu restowym, wybieramy się na wypatrzoną wcześniej drogę Mocca na ścianie Gemsplanggen. Estetyczna rysa, przecinająca dobrze ponad dwieście metrów granitu, staje dęba. Wyciągi po prawie pięćdziesiąt metrów trzymają od stanu do stanu. W Taterkach każdy wyciąg podzielono by na dwa. Syte wyceny, brakujące przeloty, yosemickie wspinanie. Ja chcę tu kiedyś wrócić!!! Wspinające się za węgłem małżeństwo Miczków (odtąd działamy razem z nimi) pokonuje Incredible. Właściwa nazwa na właściwym miejscu! Jak to możliwe, że jeszcze dwa miesiące temu nikt z nas nie miał pojęcia o istnieniu Salbitu?
Po kolejnym dniu restu wyskakujemy jeszcze godzinę samochodem – za przełęcz Furka. Półtorej godziny z buta i kolejne WOW! Znany w Polsce rejon Eldorado nie rozczarowuje. Przepiękny, kompaktowy granit jest wprawdzie nieco śliski, ale ruchy jak poezja. Po czterech i pół godzinach kończymy 500 metrowy klasyk, Mötorhead. Może mniej górsko, mniej przygodowo, ale za to jeszcze piękniejsza „estetyka ruchu” niż w Salbicie.
Tak czy owak, jesteśmy po tym tak wyprani, że próba przejścia czegoś jeszcze dzień później, kończy się szybkim zjazdem wynikającym z braku sił i chęci. To już dla nas za dużo – trzeba zwijać sie do domu. Po zjechaniu do podstawy ściany, spadają na nas pierwsze krople deszczu, który w niczym już nam nie może przeszkodzić. Schodzimy do namiotów i sączymy z Miczkami kolejne winko. Kap, kap, kap. Deszcz pada, a nam uśmiechy nie schodzą z twarzy – kolejny raz odwaliliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Mógłbym na tym skończyć, nie sposób jednak zmarnować niepowtarzalnej okazji na użycie nieodmiennie bawiącego nas ciągu zdań, powtarzanych w różnych wersjach w dziesiątkach podobnych relacji. Przekreślam zatem wcześniejszy akapit i wystukuję na klawiaturze:
Kolejnego dnia wbijemy się w niezwykle wymagającą i rzadko powtarzaną drogę X o zdecydowanie zaniżonej wycenie Y. Po pierwszym, bardzo trudnym wyciągu, z powodów od nas niezależnych [tu można wpisać dowolną mało prawdopodobną przyczynę], zmuszeni jesteśmy do zjechania do podstawy ściany. Gwałtowny opad, który rozpoczął się tuż potem, utwierdził nas w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji.
Pokonane przez nas drogi VIII.2012r.
Salbitschijen, Westrat, 6a AO, 1000m, 15,5h (ale na dwa dni),
Gemsplanggenstock (masyw Salbit), Mocca, 6a OS, 250m, 3,5h,
Eldorado, Motorhead, 6b (?) OS, 500m, 4,5h.
PATENTY NA SALBIT I OKOLICE:
Grań Zachodnią Salbitu dość sprawny i doświadczony zespół pokona w 12-13 godzin. Do tego potrzeba jednak wiary w siebie, i odwagi na zabranie do plecaka drugiego jedynie dwóch par adidasów na zejście, 2 litrów wody oraz batonów. My pierwszego dnia dźwigaliśmy dwa plecaki – pierwszy pięcio-, drugi ponad siedmiokilowy. Do takiego planu konieczna jest jednak stuprocentowa prognoza (rejon ponoć znany jest z gwałtownych zalań pogody), a przydatne jest rozwspinanie na okolicznych turniach. Podejście do bivacco pod drogą najlepiej przez Salbithütte i po wiszącym jak w Nepalu moście. Konieczna wczesna pobudka aby spróbować być pierwszym w drodze. Obowiązkowo trzeba przetłumaczyć niemiecki opis do topo – bez tego nie da się odgadnąć kilku myków w skomplikowanym przebiegu drogi, np. koniecznego wahadła pod jej koniec. Pełen zestaw friendów od mikrusów do Camelota nr 3, roksy raczej zbędne, pętelki, 11 ekspresów. Stany zwykle doskonałe, spitów czy haków mało na drodze i tylko w niektórych trudnościach. Charakter drogi mocno górski, a linie wycofów po drugiej turni tylko dwa – ponoć z b. kiepskich stanów. Tu link do pięknych fotek z grani: http://www.patagonia.fi/salbit/. Inny równie znany klasyk rejonu, dla którego warto odwiedzić Salbit, to Sudgrat, krótsza grań Salbitschijen. Wycena tylko 5a, stąd można na niej napotkać tłumy. Ponoć warta grzechu.
Drogi w masywie Salbit warto robić działając z Salbithütte (niestety nocleg ze śniadaniem 22 franie). Można też, jak my na drodze Mocca, podchodzić rano z doliny i tego samego dnia wracać na camp. Wtedy pod drogi jest jakieś 2 godziny szybkiego marszu i około kilometra w górę, ale doliczając zejście, wymaga to kolejnego dnia restu.
Z tego samego miejsca można działać z doskoku w kilku innych rejonach górskich i skałkowych okolic Andermattu – m.in. na wspomnianym Eldorado. Wymaga to niestety bardzo wczesnego wstawania ;)
Samochód w zasadzie niezbędny. Spanie najlepiej na tanim i skromnym campie w dolinie Goscheneralptal (http://www.zeltplatz-mattli.ch). Za cenę 6,5 CHF na dobę macie super bazę wypadową na całą okolicę. Otoczenie campingu prześliczne.
autor: Edek